sobota, 9 lutego 2013

"Christine", reż. John Carpenter

Christine

Samochód-zabójca raz jeszcze


Po przeczytaniu Christine Stephena Kinga, naturalną rzeczy koleją naszła mnie ochota na ekranizację. Tym większa, że film zaczął powstawać jeszcze przed ukazaniem się książki, a nawet przed jej ukończeniem, co nie zdarza się często. Po seansie mam jednak problem z oce, bo w moim odczuciu film nie dość, że nie jest lepszy od swojego powieściowego pierwowzoru (zresztą zdziwiłabym się, gdyby było inaczej), to nawet nie zbliżył się do jego poziomu. Aby moja ocena była jak najbardziej obiektywna, postanowiłam spojrzeć na obraz Carpentera na dwa sposoby: jak na całkowicie samodzielne dzieło oraz jak na ekranizację książki.

Christine jako samodzielny film

 

Arnie Cunningham postanawia kupić starego plymoutha i samodzielnie go wyremontować, pomimo kategorycznego sprzeciwu rodziców. Odtąd cały swój czas poświęca ukochanemu autu, nazwanemu przez poprzedniego właściciela Christine. Z dnia na dzień zmienia się nie do poznania - zakompleksiony, dręczony w szkole chłopak, staje się pewnym siebie i cynicznym mężczyzną. Jednocześnie odsuwa się od bliskich mu osób - jedynego przyjaciela, Dennisa Guildera, i pierwszej dziewczyny, Leigh Cabot. Wygląda na to, że Arniemu zależy już tylko na Christine; w dodatku jego wrogowie zaczynają ginąć w dziwnych okolicznościach.

Sama historia i pomysł na fabułę są z pewnością ciekawe (w końcu stworzył go King), ale nie powalają na kolana - głównie z tego powodu, że brak jakiegokolwiek wytłumaczenia paranormalnych zjawisk i zła, którego źródłem jest samochód. Brakuje też momentów, w których widz mógłby się naprawdę bać. In plus filmu zaliczam doskonałą, bardzo klimatyczną ścieżkę dźwiękową oraz tę specyficzną atmosferę horrorów z lat 70. i 80. To z pewnością mocna strona Carpentera, podobny klimat stworzył wcześniej w filmach Halloween i Coś, udało mu się to również powtórzyć w Christine. Dzięki temu nie rzuca się w oczy niedoskonałość efektów specjalnych i tak niezłych, jak na tamte czasy. Na uznanie zasługuje też Keith Gordon, który wcielił się w postać Arniego - bardzo wiarygodnie i organicznie przedstawił proces metamorfozy swojego bohatera i popadania w obsesję. Niestety, pozostała dwójka młodych aktorów nie spisała się najlepiej; mówię tu o bezpłciowym Johnie Stockwellu (w roli Dennisa) i drewnianej Alexandrze Paul (Leigh).

Generalnie film nie robi furory, ale obejrzeć można. Obejrzeć i zapomnieć, przestraszyć się raczej nie ma czego. W szkolnej skali ocen wystawiłabym mu bardzo naciąganą czwórkę na szynach. Gdybym oczywiście nie czytała wcześniej książki. Ale czytałam.

Christine jako ekranizacja książki


Uwaga! W dalszej części tekstu pojawiają się istotne informacje zdradzające fabułę i zakończenie filmu oraz książki!

No, to teraz sobie poużywam. Pierwsza moja myśl po ukazaniu się napisów końców była taka, że reżyser bardzo płytko potraktował temat. Doskonale rozumiem, że w dwugodzinnym filmie po prostu nie da się zmieścić kilkusetstronicowej powieści i z niektórych scen i wątków trzeba zrezygnować, dlatego wiele rzeczy mogę wybaczyć. Nie będę się czepiać tego, że zmieniono kolejność niektórych wydarzeń, miejsce akcji innych, czy nawet ograniczono liczbę bohaterów. Tak już jest z ekranizacjami i trzeba się z tym pogodzić albo ich w ogóle nie oglądać, żeby nie psuć sobie nerwów. Są jednak rzeczy, których nie jestem w stanie darować twórcom filmu, przy czym brak Petunii to przy nich pikuś.

Przede wszystkim całkowicie usunięto wątek Ronalda LeBaya, bohatera dla książki wszak kluczowego, bo to on przelał w swój samochód własną wściekłość i nienawiść do całego świata, reprezentowanego przez "zasrańców", a po śmierci jego duch zamieszkał w Christine i opętał Arniego. King wprawdzie nie mówi tego wprost, ale można wysnuć taki wniosek na podstawie wielu przesłanek - Arnie upodabnia się do LeBaya w sposobie mówienia, zwyczajach, poglądach, a nawet przejmuje jego charakter pisma. Dennis widzi LeBaya na miejscu kierowcy w pustym aucie, widzi też, jak przyjaciel zostaje przez niego opętany, jak próbuje z nim walczyć. W powieści pojawia się również porównanie Christine do nawiedzonego domu. Reżyser natomiast postanowił całkowicie zrezygnować z tego motywu. Postać LeBaya nie pojawia się w ogóle, wspomniana jest jedynie w dwóch scenach, z których nic nie wynika. Auto z kolei jest złe "samo z siebie", o czym wiadomo już od pierwszej sceny, kiedy tuż po zjechaniu z taśmy zabija człowieka. Jeśli jednak ktoś będzie czekał na wyjaśnienie, dlaczego akurat ten i tylko ten samochód, w jaki sposób, przez kogo i po co podczas produkcji został wyposażony w mordercze instynkty, nie doczeka się. Mówiąc kolokwialnie, twórcy olali tę kwestię. Podejrzewam, że miało to uczynić film bardziej... tajemniczym? enigmatycznym? niepokojącym? Cóż, nie wyszło; zrezygnowano z oryginalnego pomysłu pisarza, ale nie dano nic w zamian, co ulokowało Christine w niechlubnej kategorii horrorów klasy B, czyli nie ważne, o co chodzi, byleby się krew lała.

Widz nie znajdzie również wyjaśnienia innej, dość zasadniczej kwestii: dlaczego właściwie Dennis i Leigh postanawiają zniszczyć Christine? Odbywają na jej temat jedną rozmowę, wspominają wyłącznie o tym, że córka LeBaya się w niej udławiła, w ogóle nie wiążą jej z morderstwami w miasteczku i od razu pada stwierdzenie, że jeśli Arnie nic na temat samochodu nie powie, to go zniszczą. I hej. Jakby się nad tym zastanowić, to nie mają przecież ku temu żadnego wyraźnego powodu. Idąc dalej, okazuje się, że przynajmniej brak logiki jest tu konsekwentny. W końcowych scenach w garażu Darnella Dennis i Leigh kompletnie nie przejmują się tym, że w samochodzie, który postanowili zniszczyć, siedzi ich przyjaciel i ukochany. Teraz wprawdzie zmieniony nie do poznania, ale jednak. Co więcej, wygląda na to, że z góry założyli, iż Christine zjawi się z Arniem za kierownicą, bo pada pytanie: Co będzie, jeśli on nie przyjedzie?. Jakiż to mieli ważny powód, by nie tylko zlikwidować auto, ale też pozbyć się przyjaciela? Nie wiadomo. Podążając tym tropem dochodzimy do tego, że w filmie całkowicie zmieniono zakończenie, bo Arnie wprawdzie ostatecznie ginie, ale przecież w zupełnie innych okolicznościach, a przede wszystkim przyjaciele nie chcą go zabić! Przy tym wszystkim brak uzasadnienia obracającego się do tyłu licznika mil, to właściwie nic nieznaczący detal.

To wciąż nie wszystkie moje zarzuty, również bohaterowie nie są tymi, których znamy z kart powieści Stephena Kinga (może poza Arniem, co do którego nie mam zastrzeżeń). Dennis powinien być pewnym siebie, bystrym chłopakiem z poczuciem humoru, jednak jego filmowy odpowiednik jest pozbawiony w zasadzie wszystkich tych cech, a przez większość czasu wygląda, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Z kolei książkowa Leigh była przede wszystkim inteligentna, a poza tym odważna, wesoła i piękna, natomiast Leigh filmowa jest przede wszystkim piękna i... cóż, po prostu piękna. Litościwie spuszczam zasłonę milczenia na sylwetki pozostałych postaci czy skomplikowane relacje pomiędzy nimi, bo na tej płaszczyźnie nie udało się choćby w ułamku przenieść na ekran bogactwa treści, które niosła ze sobą książka.

Reasumując, ekranizacja Christine okazała się kompletną klapą. Był klimat, głównie dzięki muzyce, był pomysł, dzięki Kingowi, był świetnie zagrany główny bohater, niestety zabrakło nieco logiki w prowadzeniu akcji i sedna całej historii. Usunięcie postaci LeBaya i wątku opętania, czyli w istocie kwintesencji Christine, to największy błąd reżysera, bo choć prawdopodobnie miało uprościć fabułę - co się zresztą udało, to jednocześnie odebrało całej opowieści głębię, całkowicie zmieniło wymowę. Po prostu ją zabiło, gdyż bez tego straciła sens.

Traktując film jako ekranizację książki, uzyskuje u mnie ocenę niedostateczną, z małym plusikiem. Więc po wyliczeniu średniej...

Ocena ogólna: 2+ / 6

Christine

Tytuł oryginalny: Christine
Reżyseria: John Carpenter
Scenariusz: Bill Phillips
Produkcja: USA, 1983
Czas trwania: 110 min.

6 komentarzy:

  1. Można jakoś tu dodać Cię do obserwowanych? Nie wiedzę, chyba jestem ślepa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba jedynie poprzez pulpit nawigacyjny Bloggera... Dopiero zaczęłam prowadzić blog i wciąż to wszystko ogarniam. ;-)

      Usuń
    2. Już można dodać, w końcu doszłam do tego. ;-)

      Usuń
  2. Co tak słabo? To znaczy wiem, bo argumentujesz, ale mimo to... Mnie się film podobał, mniej niż książka, ale jednak. To stary film... ;) I utrzymany w "kingowym" klimacie. Aż mi smutno, że tak nisko go oceniłaś ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może to dlatego, że tuż przed filmem przeczytałam książkę i obraz Carpentera - chcąc nie chcąc - oceniałam przez jej pryzmat. Gdyby nie to, myślę, że ocena byłaby nieco wyższa, choć podejrzewam, że i tak zwróciłabym uwagę na brak logiki w postępowaniu bohaterów w niektórych momentach, czy słabą grę aktorską.

      Widzę teraz, że jakimś cudem zapomniałam napisać o ścieżce dźwiękowej, która jako jedyna w tym filmie była genialna. :-)

      Usuń

Zapraszam do otwartego i nieskrępowanego wypowiadania się. Wszelkie komentarze są mile widziane - również krytyczne, proszę jednak pamiętać o kulturze wypowiedzi. Komentarze wulgarne, obraźliwe i zawierające SPAM będą usuwane.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...